American Film Festival ruszył w westernowym stylu - czyli z kopyta. 12. edycja imprezy poświęconej amerykańskiemu kinu niezależnemu rozpoczęła się w stolicy Dolnego Śląska. Najjaśniejszym punktem ceremonii inauguracyjnej było wręczenie statuetki Indie Star Award najważniejszemu spośród tegorocznych gości festiwalu -
Johnowi Watersowi. Filmem otwarcia był zaś "
Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun"
Wesa Andersona, który przyjechał do nas z festiwalu w Cannes.
JOHN WATERS - KRÓL KAMPU WE WROCŁAWIU
Nazywany "papieżem złego smaku"
John Waters jest bohaterem jednej z tegorocznych retrospektyw, podczas której możemy zobaczyć takie jego filmy jak m.in. "
Różowe flamingi" (1972), "
Kobiece kłopoty" (1974), "
Lakier do włosów" (1988) i "
W czym mamy problem?" (1994). Reżyser będzie też bohaterem tzw. masterclass i zaprezentuje swój stand-up show zatytułowany "This Filthy World". Wkroczywszy na scenę, by odebrać przyznawane ikonom kina niezależnego wyróżnienie,
Waters nawiązał żartobliwie do "
Matki Joanny od Aniołów" (1961)
Jerzego Kawalerowicza, mianując siebie samego "Ojcem Janem od Diabłów".
Getty Images © Elisabetta Villa AMERICAN FILM FESTIVAL - PIERWSZY DZIEŃ FESTIWALU ZA NAMI
Pierwszego dnia festiwalu mogliśmy zobaczyć w Kinie Nowe Horyzonty m.in. "
C'mon C'mon"
Mike'a Millsa z
Joaquinem Phoenixem czy "
Truflarzy"
Michaela Dwecka i
Gregory'ego Kershawa oraz klasyczne "
Nieustające wakacje"
Jima Jarmuscha. Bez dwóch zdań najważniejszym pokazem pierwszego dnia festiwalu był jednak seans inaugurującego imprezę "
Kuriera Francuskiego z Liberty, Kansas Evening Sun". Prezentowany wcześniej na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes nowy projekt
Wesa Andersona ("
Fantastyczny Pan Lis", "
Kochankowie z Księzyca. Moonrise Kingdom", "
Grand Budapest Hotel") to jeden z najbardziej wyczekiwanych tytułów, jakie możemy zobaczyć w tym roku we Wrocławiu.
Film recenzuje Michał Walkiewicz:
Jean Renoir mawiał, że prawdziwy autor przez całe życie kręci jeden film.
Wes Anderson nigdy nie doszukiwał się w tych słowach metafory. Słysząc szlagiery lat 70., widząc symetryczną precyzję kadru, przechadzając się po secesyjnych wnętrzach i tonąc w pastelowym oceanie, odgadujemy po jednej nutce – autor "
Genialnego klanu" i "
Moonrise Kingdom" żyje, ma się dobrze i dalej kręci swój film. W "
Kurierze francuskim" jego formalny wokabularz znajduje najlepsze zastosowanie od lat. Spójrzcie tylko na międzywojenne okładki "New Yorkera" i powiedzcie, że
Anderson nie przybywa do nas wehikułem czasu.
Choć tytułowy "Kurier" powstaje jako francuskie wydanie dziennika z Kansas, skojarzenia z kultowym amerykańskim wydawnictwem są więcej niż oczywiste. Nie trzeba czekać na wieńczącą film dedykację dla gigantów formatu Jamesa Baldwina czy Lillian Ross, by w osobie redaktora naczelnego, Arthura Howitzera Jr. (
Bill Murray) odkryć założyciela "New Yorkera", Harolda Rossa, zaś w repatriantach z jego zespołu – dziennikarski, powojenny dream team. Howitzer jest tutaj figurą większą niż kino, a jego ludzie – od wyzwolonej znawczyni sztuki J.K.L. Berensen (
Tilda Swinton) po wsłuchaną w puls ulicy Lucindę Kremenez (
Frances McDormand) – są tylko odrobinę mniejsi niż życie. Jak przekonuje narratorka o miękkim głosie
Anjeliki Huston, francuski zespół otwiera Ameryce "okno na świat".
I cóż to jest za świat! W fikcyjnym miasteczku Ennsui-sur-Blasé życie toczy się na szóstym biegu. Za kratami gnije genialny artysta (
Benicio Del Toro) uwikłany w romans ze strażniczką i zarazem swoją muzą (
Lea Seydoux), na ulicach trwają studenckie protesty dowodzone przez Zefirellego (
Timothee Chalamet) i tłumione przez armię policyjnych szachistów, zaś stylizowany na Baldwina, wybitny dziennikarz Roebuck Wright (
Jeffrey Wright) rozgryza tajniki pracy wybitnego kucharza, a przy okazji uczestniczy w policyjnej obławie na grupę porywaczy. Chciałbym napisać, że czegoś tu zabrakło, ale jest nawet budżetowa wersja siłacza Zampano i
Owen Wilson spadający z roweru w czeluść przejścia podziemnego.
Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.